piątek, 14 czerwca 2013

Góry Stołowe półautostpem

Z Międzygórza, gdzie wylądowaliśmy musieliśmy się jakoś dostać pod góry Stołowe, a że wszystkie plany i założenia z jakimi wyjechaliśmy poszły do lamusa, musieliśmy na nowo obmyślić strategię. W Międzygórzu jak taksówka czekał już na nas PKS z bardzo fajnym kierowcą, z którym troszkę pożartowaliśmy w czasie drogi do Kłodzka. Już do Kłodzka przyjechaliśmy spóźnieni, ale na szczęście nie tylko my, PKS który miał nas zabrać również się spóźnił. Odczekaliśmy swoje i załadowaliśmy się na Busa do Radkowa. 
 
W Radkowie, postanowiliśmy się posilić w ciepłej knajpce i naprawić troszkę stopy w pobliskiej aptece.
Stąd już czekała nas bardzo prosta droga do Karłowa, połączeń oczywiście brak, dlatego szybko wypisaliśmy tabliczkę i ruszyliśmy na spotkanie okazji. Nie trwało to długo kilku kierowców minęło nas z sympatycznym uśmiechem i odjechali dalej. Po chwili przejechał koło nas mały dostawczak typu partner oczywiście się nie zatrzymał, ale po 100 m od nas kiero dał ostro po hamulcach i z piskiem opon się zatrzymał. Kiero szybko nam objaśnił, że zapomniał, że nie ma nic na pace, więc jak nam to nie przeszkadza to jeden z nas może wskoczyć na pakę, kompan się długo nie zastanawiał bo to jakieś jego nie spełnione marzenie. 
 W każdym bądź razie facet niezwykle miły, właściciel firmy która sprzedaje oscypki pod parkiem, kupe śmiechu i fajnych akcji, kompan też zachwycony jazdą na pace. Po dojechaniu praktycznie pod sam szlak, poznajemy pracownice biznesmena, super babka, obiecujemy zrobić zakupy przy powrocie i lecimy na szlak. Już z dołu góry robią na nas ogromne wrażenie. Zaraz przy wejściu spotykamy Panią przewodnik z dania wcześniejszego, chwilka pogadanki trochę śmiechu, znów się pytamy o drogę, koleżanka się z nas śmieje, że znów bez mapy – po chwili ruszamy dalej, w sumie to wbiegamy, bo pogoda taka, że jak najszybciej chcemy się znaleźć na szczycie. Po chwili cel zostaje osiągnięty uiszczamy opłatę i chłoniemy niesamowite widoki, tłumów nie ma bo godzinka już późniejsza, więc całkiem przyjemnie się chodzi.
Trafiamy na grupkę turystów emerytów fajni ludzi, ale staramy się ich jak najszybciej wyprzedzić, co niestety udaje się dopiero po krótszej chwili. Zwiedzamy jak najwięcej się da, ponieważ jeszcze w dniu dzisiejszym musimy się znaleźć gdzieś na dworcach i dotrzeć do domku. 
Po około 3 godzinach jesteśmy powrotem na dole, robimy oczywiście odpowiednie oscypkowe zakupy dostajemy rabat jak stały klient, kilka zjadamy od razu, resztę zabieramy do rodzin by sobie przypomniały smak oscypka. Na dole krótka wizyta w spożywczaku bierzemy karton szybko łapiemy stopa i już jesteśmy w Radkowie. Pani kierowczyni bardzo miła, troszkę kompan z nią pogadał o NBA, ja odpuściłem bo nie miałem w ogóle pojęcia o co chodzi, ale cen został osiągnięty. W Radkowie, robimy z kompanem zakład o piwko, że jeszcze przed północą znajdziemy się we Wrocławiu, bo obraliśmy sobie taki cel, żeby przekimać u koleżanki. Złapanie stopa nam troszkę zajęło, w sumie z 30 min chyba, ale cały czas dzielnie szliśmy w stronę Kłodzka. Nagle zatrzymała się koło nas parka, która również wracała z górskich wojaży, powiedzieli nam, że nie jadą do Kłodzka, ale mogą nas podrzucić na trasę, gdzie na pewno szybko coś złapiemy, długo się nie zastanawialiśmy i tutaj się zaczęło, ostro pobłądzili i w pewnym momencie stwierdzili, że już nas zawiozą do tego Kłodzka, bo to już im wszystko jedno. 

Podrzucili nas pod sam wjazd do Kłodzka. Podziękowaliśmy pięknie, kompan poszedł się odpryskać a ja do napisu na kartonie KŁODZKO dopisałem PKS PKP, kompan do mnie zza krzaków woła na banka kogoś złapiesz jak ja w krzakach sikam, nie skończył mówić zatrzymała się Pani około 40, chłopak się tak wystraszył, że prawie sobie krzywdę zrobił. Zapakowaliśmy do wspaniałej Pani, mówiła nam, że pierwszy raz zabiera autostopowiczów, więc dla pokoleń zrobiliśmy świetne wrażenie, Pani nas podrzuciła pod sam dworzec PKP – super podziękowaliśmy, pociąg za jakieś 40 min. Droga w pociągu minęła nam na przeglądaniu zdjęć i wspominaniu przygód. We Wrocławiu, wypakowaliśmy się z pociągu zmęczeni maksymalnie. Po kilku minutach odebrała nas koleżanka Angelika. Po wejściu do jej mieszkania zdajemy sobie sprawę jak pięknie pachniemy i nasze mokre ciuchy również. Kompan zostawał u niej na kolejny dzień ja miałem się po nocy zebrać i dojechać do Katowic skąd odbierał mnie brat. Wyrzuciłem wszystkie rzeczy na balkon, żeby się nie zakisiły ale to nic nie dało bo całą noc padało. Nockę spędziłem tak sobie, koleżanka ma kota, który w nocy chyba za dużo kawy pije, co otworzyłem oczy to widziałem go albo w moich nogach albo przed moją twarzą. Nie wytrzymałem drapnąłem kota, przytuliłem go z całych sił, żeby już zakończył harce i tak z kotem dospałem do rana. W Góry Stołowe na pewno jeszcze wrócimy.
Pozdrawiamy Cześć!

czwartek, 13 czerwca 2013

Kowadło, Rudawiec, Śnieżnik półautostopem


Wyjazd planowany od dłuższego czasu, razem z kompanem wpadliśmy na pomysł ażeby troszkę pobiwakować, ponieważ wcześniej cały czas rozwalaliśmy się po schroniskach, w końcu przyszedł czas na zakup namiotu. Padło na Coleman Bedrock II, bardzo przyjemny namiocik idealny dla dwójki turystów „łatwy” w rozłożeniu, prawie nie przemaka i dość lekki ok 2,5 kg. Wyjazd zaplanowany na czwartek Boże Ciało, zaczęliśmy od wyjazdu z Katowic PKS, bo tak to nam wyszło z kalkulacji, że będzie to najtańszy środek transportu. Tak więc PKS do Kłodzka, w Kłodzku przesiadka do Stronia Śląskiego i ok 17 byliśmy już w Stroniu Śląskim. Okolice śliczne pogoda też świetna, panowie kierowcy PKS jak zwykle nie zadowoleni z wykonywanego zawodu, czyli norma. W Stroniu Śląskim zostało nam do pokonania jakieś 14 km asfaltem, dlatego długo się nie zastanawiając pożyczyliśmy karton, napisaliśmy ślicznie i przejrzyście Bielice i ruszyliśmy naprzeciw przygodzie. 
 Z początku nam to nie szło ale po ok 1 km. jakiś miś wspaniały podrzucił nas z 3-4 km, zawsze to coś, ale po chwili złapaliśmy drugiego stopa, podróż minęła przyjemnie Pan podwiózł nas po same Bielice, okolic nie znał mimo iż mieszka tam od dziecka, ale opowiedział nam troszkę o swoich zamiłowaniach szukania skarbów z wykrywaczem, fajna sprawa ale czy coś znalazł nie chciał nam zdradzić. W Bielicach zaczerpnęliśmy języka i obraliśmy azymut na Kowadło, a że szlaków za bardzo nie było to poszliśmy na przełaj - po 20 min doszliśmy do bardziej utwardzonego traktu i do góry, znaleźliśmy już upragniony szczyt. Lekko sapiąc strzeliliśmy kilka pamiątkowych fotek i ruszyliśmy szukać miejsca na założeniu obozu numer I.
 Pogoda zaczęła się powoli zmieniać, niebo się zachmurzyło, zrobiło się ciemno, wtedy zaczęliśmy żałować, że nie mieliśmy czasu studiować instrukcji rozkładania namiotów, poszło wiele, kur..czaczków, później chwila refleksji, myślenia, na przemian, najpierw kompan, ja paliłem, później zmiana i tak chodziliśmy przez godzinę z jedną rurką od namiotu, aż w końcu po godzinie zajarzyliśmy o co temu namiotowi chodzi. Kiedy akurat udało nam się założyć tropik, kompan powiedział, że się błyska na co ja odparłem, że to on refleksy robi czołówką, ale po chwili ostro trzasnęło grzmotem i już wiedziałem, że to na bank nie jest czołówka. Wszystko ogarnęliśmy do środka, oczywiście namiot nam przemókł w nogach, ale to nasza wina, bo jak ciołki nie umieliśmy go rozłożyć to się to później zemściło. Zjedliśmy sobie wspaniały ryż bolognese z naszego hiper palnika i zasnęliśmy w mgnieniu oka i w mgnieniu błysków, grzmotów i lejącego deszczu. Rano pobudka, zrobiliśmy kilka fotek na łonie natury, że niby ostry survival :D. 
 Spakowaliśmy manele i ruszyliśmy powrotem na Kowadło. Na Kowadle, oczywiści zapomniałem jaki szlak miał nas prowadzić na Rudawiec, mapy brak więc zadzwoniłem do brata i ku mojemu zdziwieniu brat perfekcyjnie zna Czeski i nie był mi w stanie powiedzieć jaki szlaki, no więc zadzwoniłem raz jeszcze z kierunkowym na Polskę i super braciszek mówi po polsku i tłumaczy:D Szlak prowadził bardzo jasno, cały czas zielonym, po drodze napotkaliśmy bystry strumyczek i postanowiliśmy się okąpciać. No ale skończyło się na moczeniu nóżek i szuru buru ząbków, bo woda musiała mieć na pewno mniej niż 15 stopni a my wilki północy nie jesteśmy przyzwyczajeni do wody nie podgrzewanej, ale oczywiście fotki mocno survivalowe, ja to nawet chciałem jakąś rybę na żywca zjeść ale akurat nic nie było. 
 Oczywiście mapy nie wzięliśmy i grupka jeden chłopiec „wiem wszystko o tych terenach, chodzę poza szlakami i znam to jak własną kieszeń” oraz dwie dziewczynki jedna niemowa, oraz druga „nie zgadzam się z wszystkowiedzącym chłopcem ale oczywiści Pier… bezsenu bo też mi się wydaje, że wiem wszystko”, postanowili nas kawałek zaprowadzić, zgubili nas 3 razy i widząc mój wzrok postanowili nam doradzić po raz ostatni i się oddalić, oczywiście źle doradzili, więc straciliśmy dobre 1,5 h i kupę nerwów. Oczywiści od rana musiało rzęsiście lać. Dopiero Pani przewodniczka mądra kobieta wytłumaczyła nam ocb z tymi szlakami, za co bardzo dziękujemy i fajnie się stało bo spykliśmy po kilku dniach w górach stołowych, więc fajnie było wspominać. Tak więc, w rzęsistym deszczu, z przemoczonymi butami i skarpetami, które zmieniałem z 5 razy, bo wpadłem wcześniej do tego strumyczka i mi się cichobieżki dość mocno zalały, doszliśmy w końcu na Rudawiec. 
 Na Rudawcu, założyliśmy nasze pelerynki prezerwatyw ki, zrobiliśmy sobie piękne zdjęcia i się kurcze okazało, że do jedzenia nam zostały rodzynki i cytryna, cóż kwaśne nasze miny było kiedy okazało się, że do Śnieżnika mamy 4,5 h i nie mamy mamciu i wszystko jest mokre. No ale nie poddając się z odwagą rambo i miną małego smutnego pieska ruszyliśmy w stronę Śnieżnika. Tempo mieliśmy świetne, ale na Boga prawie biegnąć na półmetku okazało się ze nadrobiliśmy może z 15 min. Po drodze w dolince znaleźliśmy jakąś czeska knajpkę, jakieś jadlo. Zdjąłem buty, ażeby po raz piąty już zmienić skarpety i bosymi nóżkami dreptałem sobie po tarasie owej knajpki, kiedy to wyszła przemiła pani opiekunka knajpki. Spytaliśmy się tylko profilaktycznie, jak to Polak Czecha „papierosy kupimy” odp. „Ne paperosy Ne”. Aha to szkoda, bo fajki też nam się skończyły na Rudawcu. Ta pani to jednak był anioł i prawdziwy handlowiec, najpierw zaoferowała nam swoje fajeczki jako gościna za darmo, a później zaprosiła nas na jedzonko. Wszamaliśmy zupkę, razem z syrem pieczonym w sumie 50 zł na dwóch mee ega tanio i ruszyliśmy na Śnieżnik. Droga na Śnieżnik to już jakaś masakra, kompan sobie poszedł do przodu bo już miał dość wszystkiego, a ja z jego namiotem który miał nieść, ale coś mu się tam urwało, oraz plecakiem rzędu 20 kg plus woda która na mnie leciała od 8 h jakieś pewnie 30 stukałem sobie powoli na górę. Kompan tam na mnie na górze czekał z 30 min, oczywiście menda zabrała wodę, więc jak tylko było jakieś źródełko to jak krówka się czegoś napiłem, tylko mnie ten plecak tak naciskał na głowę, że się czasami bałem czy ja się w tej kałuży nie utopię. Jakoś doszedłem, kompan do mnie, że Śnieżnik zdobyty spadamy bo zimno, oczywiście widok piękny mgła, kazał mi wejść na jakieś gruzowisko cyknął foto na którym nic nie widać i mówi, że Śnieżnik, ahas… no nie wiem czy on mnie nie oszukał i czy ja w końcu ten Śnieżnik zdobyłem. 
 Mniejsza z tym, plan był taki żeby nocować w namiocie, ale nie było takiej opcji, bo wszystko było już totalnie mokre, nawet rzeczy w plecaku. Decyzja prosta; uderzamy do schronu pod Śnieżnik. Wpadliśmy do schroniska jakbyśmy wrócili z frontu po 5 latach. Pierwsze co zamówiliśmy, żeby sprawdzić poziom jedzenia było piwo później drugie, poziom okazał się dość dobry więc wzięliśmy żurek. Pokoików nie było więc gleba. Rozwalaliliśmy się na rogówce zamawiając kolejna kolejkę, oczywiście w schronisku fajek nie ma i każdy teraz trendy nie palący albo z e fajką, więc pozostało nam piwo. Dołączyła do nas grupa harcerzy 5 – 6 klasa, super chłopaki, zorganizowani, przygotowani, żart na dobrym poziomie. Około 1 w nocy się przebudziłem na tej rogówce harcerze sobie z gleby zrobili dywan ludzi a mnie wzięło sikanie, no ale mówię, nie będę deptał harcerzy… patrzę kompan wstaje też go przycisnęło hehe, słyszę, tylko jak chodzi po tych biednych chłopaczkach ała, oła, ałć, zrobił mi przejście idę po śladach, kilku nazdepłem ale to twarde chłopaki były. W sumie się okazało, że tych piw z kompanem to kilka wypiliśmy, rano jakoś mi się wstawać nie chciało, no bo w sumie po co jak fajek nie ma, ale jakoś się ogarnąłem. 
 Od godzinki węszyłem po dworze, czy czasem nie ma jakiś nałogowców, ale się okazało, że każdy tam jak do sanatorium przyjechał i nagle nikt nie pali. W oddali jednak dostrzegłem Panów z tartaku co kopcili coś pod nosem, już wiedziałem, że albo dadzą fajkę albo sam sobie ją wezmę tak więc z gniewem i śmiercią w oczach podszedłem:
-Dzień dobry Panowie, od 20 godzin nic nie paliłem, potrzebuje 4 papierosy dla mnie i dla kompana zapłcę.
- Hehehe przycisnęło ?
- No przycisnęło
Wyciągnęli paczkę, patrzę, matko boska skręcane mocne, wezmę cztery to jakbym miał osiem, wreszcie szczęście. Podziękowałem kasy nie chcieli jak to ludzie gór, ale kupiłem im piwko za 7 zł, trochę drogo jak za cztery fajki, ale nie chcieli wziąć rodzynek które mi zostały z dnia wcześniej więc nie miałem wyboru. Jezuu…. Jakbyście zobaczyli kompana jak mu pokazałem cztery fajki, normalnie oczy mu się zaświeciły, skóra nabrała koloru w końcu przemówił bo od rana nie bardzo był gadany. 
 Zaciągaliśmy się jak najlepszym tytoniem na świecie, czując radość ze zdobyczy, przyszedł czas na zejście do Międzygórza. Trakt na dół super, im niżej tym pogoda lepsze no i nie padało. Pożegnaliśmy się z harcerzami, jakie tam teksty leciały, do tej pory śmiać mi się chce. Po drodze, coraz więcej turystów. Dotargaliśmy do tego Międzygórza i przyszedł czas na Góry Stołowe, ale o tym dniu i perypetiach opowiem w kolejnej relacji.