niedziela, 11 sierpnia 2013

Bieg dla Słonia

Pierwszy raz o biegu dla Słonia zasłyszałem na kartach NG Traveler, a zaraz po przeczytaniu znalazłem wydarzenie na FB. Nie zastanawiałem się za długo, ponieważ od czasu do czasu zdarza mi się biegać, pomyślałem, że będzie to świetna okazja a żeby się troszkę poruszać a przecież biegniemy dla upamiętnienia ważnej persony w świecie gór wysokich, to tym bardziej dało mi motywacje ażeby stanąć na linii startu.

W Chorzowie zjawiłem się chwilę po 21, ludzi było sporo a od organizatorów dowiedziałem się, że mimo iż w akcji potwierdziło obecność ok 700 osób na portalu FB, to liczba ta już dawno zostało przekroczona. Z informacji zdobytych po biegu, wiem, że karty do startów skończyły się na liczbie ok 1050 sztuk, mimo iż ludzie dalej chcieli się wpisywać na karty uczestników - szacunkowo było nas wszystkich ok 1400-1500 osób - wynik uważam za wyśmienity, sam nie spodziewałem się takiej frekwencji. 

Bieg rozpoczął się, równo o godzinie 22 z włączonymi czołówkami. Wrażanie świetne, dało się odczuć ducha sportowego mimo iż nie był to biega na czas. Widoki niesamowite, w czasie biegu zerkałem w tył by zobaczyć co się dzieje, kilkaset zapalonych czołówek w parku w Chorzowie na prawdę robiło niesamowite wrażenie. Bieg ukończyłem w dobrym tempie, na koniec udało mi się jeszcze załapać na zdjęcie z Adamem Bieleckim - więc tym bardziej jestem zadowolony, że się tam pojawiłem. Mam nadzieję, że za rok znów się wszyscy spotkamy na podobnym biegu !





Szczegółowe informacje o biegu wraz ze zdjęciami:

https://www.faceboo/BiegDlaUpamietnieniaArturaHajzera?ref=stream

http://www.national-geographic.pl/aktualnosci/pokaz/bieg-dla-slonia-impreza-upamietniajaca-artura-hajzera/

 

piątek, 14 czerwca 2013

Góry Stołowe półautostpem

Z Międzygórza, gdzie wylądowaliśmy musieliśmy się jakoś dostać pod góry Stołowe, a że wszystkie plany i założenia z jakimi wyjechaliśmy poszły do lamusa, musieliśmy na nowo obmyślić strategię. W Międzygórzu jak taksówka czekał już na nas PKS z bardzo fajnym kierowcą, z którym troszkę pożartowaliśmy w czasie drogi do Kłodzka. Już do Kłodzka przyjechaliśmy spóźnieni, ale na szczęście nie tylko my, PKS który miał nas zabrać również się spóźnił. Odczekaliśmy swoje i załadowaliśmy się na Busa do Radkowa. 
 
W Radkowie, postanowiliśmy się posilić w ciepłej knajpce i naprawić troszkę stopy w pobliskiej aptece.
Stąd już czekała nas bardzo prosta droga do Karłowa, połączeń oczywiście brak, dlatego szybko wypisaliśmy tabliczkę i ruszyliśmy na spotkanie okazji. Nie trwało to długo kilku kierowców minęło nas z sympatycznym uśmiechem i odjechali dalej. Po chwili przejechał koło nas mały dostawczak typu partner oczywiście się nie zatrzymał, ale po 100 m od nas kiero dał ostro po hamulcach i z piskiem opon się zatrzymał. Kiero szybko nam objaśnił, że zapomniał, że nie ma nic na pace, więc jak nam to nie przeszkadza to jeden z nas może wskoczyć na pakę, kompan się długo nie zastanawiał bo to jakieś jego nie spełnione marzenie. 
 W każdym bądź razie facet niezwykle miły, właściciel firmy która sprzedaje oscypki pod parkiem, kupe śmiechu i fajnych akcji, kompan też zachwycony jazdą na pace. Po dojechaniu praktycznie pod sam szlak, poznajemy pracownice biznesmena, super babka, obiecujemy zrobić zakupy przy powrocie i lecimy na szlak. Już z dołu góry robią na nas ogromne wrażenie. Zaraz przy wejściu spotykamy Panią przewodnik z dania wcześniejszego, chwilka pogadanki trochę śmiechu, znów się pytamy o drogę, koleżanka się z nas śmieje, że znów bez mapy – po chwili ruszamy dalej, w sumie to wbiegamy, bo pogoda taka, że jak najszybciej chcemy się znaleźć na szczycie. Po chwili cel zostaje osiągnięty uiszczamy opłatę i chłoniemy niesamowite widoki, tłumów nie ma bo godzinka już późniejsza, więc całkiem przyjemnie się chodzi.
Trafiamy na grupkę turystów emerytów fajni ludzi, ale staramy się ich jak najszybciej wyprzedzić, co niestety udaje się dopiero po krótszej chwili. Zwiedzamy jak najwięcej się da, ponieważ jeszcze w dniu dzisiejszym musimy się znaleźć gdzieś na dworcach i dotrzeć do domku. 
Po około 3 godzinach jesteśmy powrotem na dole, robimy oczywiście odpowiednie oscypkowe zakupy dostajemy rabat jak stały klient, kilka zjadamy od razu, resztę zabieramy do rodzin by sobie przypomniały smak oscypka. Na dole krótka wizyta w spożywczaku bierzemy karton szybko łapiemy stopa i już jesteśmy w Radkowie. Pani kierowczyni bardzo miła, troszkę kompan z nią pogadał o NBA, ja odpuściłem bo nie miałem w ogóle pojęcia o co chodzi, ale cen został osiągnięty. W Radkowie, robimy z kompanem zakład o piwko, że jeszcze przed północą znajdziemy się we Wrocławiu, bo obraliśmy sobie taki cel, żeby przekimać u koleżanki. Złapanie stopa nam troszkę zajęło, w sumie z 30 min chyba, ale cały czas dzielnie szliśmy w stronę Kłodzka. Nagle zatrzymała się koło nas parka, która również wracała z górskich wojaży, powiedzieli nam, że nie jadą do Kłodzka, ale mogą nas podrzucić na trasę, gdzie na pewno szybko coś złapiemy, długo się nie zastanawialiśmy i tutaj się zaczęło, ostro pobłądzili i w pewnym momencie stwierdzili, że już nas zawiozą do tego Kłodzka, bo to już im wszystko jedno. 

Podrzucili nas pod sam wjazd do Kłodzka. Podziękowaliśmy pięknie, kompan poszedł się odpryskać a ja do napisu na kartonie KŁODZKO dopisałem PKS PKP, kompan do mnie zza krzaków woła na banka kogoś złapiesz jak ja w krzakach sikam, nie skończył mówić zatrzymała się Pani około 40, chłopak się tak wystraszył, że prawie sobie krzywdę zrobił. Zapakowaliśmy do wspaniałej Pani, mówiła nam, że pierwszy raz zabiera autostopowiczów, więc dla pokoleń zrobiliśmy świetne wrażenie, Pani nas podrzuciła pod sam dworzec PKP – super podziękowaliśmy, pociąg za jakieś 40 min. Droga w pociągu minęła nam na przeglądaniu zdjęć i wspominaniu przygód. We Wrocławiu, wypakowaliśmy się z pociągu zmęczeni maksymalnie. Po kilku minutach odebrała nas koleżanka Angelika. Po wejściu do jej mieszkania zdajemy sobie sprawę jak pięknie pachniemy i nasze mokre ciuchy również. Kompan zostawał u niej na kolejny dzień ja miałem się po nocy zebrać i dojechać do Katowic skąd odbierał mnie brat. Wyrzuciłem wszystkie rzeczy na balkon, żeby się nie zakisiły ale to nic nie dało bo całą noc padało. Nockę spędziłem tak sobie, koleżanka ma kota, który w nocy chyba za dużo kawy pije, co otworzyłem oczy to widziałem go albo w moich nogach albo przed moją twarzą. Nie wytrzymałem drapnąłem kota, przytuliłem go z całych sił, żeby już zakończył harce i tak z kotem dospałem do rana. W Góry Stołowe na pewno jeszcze wrócimy.
Pozdrawiamy Cześć!

czwartek, 13 czerwca 2013

Kowadło, Rudawiec, Śnieżnik półautostopem


Wyjazd planowany od dłuższego czasu, razem z kompanem wpadliśmy na pomysł ażeby troszkę pobiwakować, ponieważ wcześniej cały czas rozwalaliśmy się po schroniskach, w końcu przyszedł czas na zakup namiotu. Padło na Coleman Bedrock II, bardzo przyjemny namiocik idealny dla dwójki turystów „łatwy” w rozłożeniu, prawie nie przemaka i dość lekki ok 2,5 kg. Wyjazd zaplanowany na czwartek Boże Ciało, zaczęliśmy od wyjazdu z Katowic PKS, bo tak to nam wyszło z kalkulacji, że będzie to najtańszy środek transportu. Tak więc PKS do Kłodzka, w Kłodzku przesiadka do Stronia Śląskiego i ok 17 byliśmy już w Stroniu Śląskim. Okolice śliczne pogoda też świetna, panowie kierowcy PKS jak zwykle nie zadowoleni z wykonywanego zawodu, czyli norma. W Stroniu Śląskim zostało nam do pokonania jakieś 14 km asfaltem, dlatego długo się nie zastanawiając pożyczyliśmy karton, napisaliśmy ślicznie i przejrzyście Bielice i ruszyliśmy naprzeciw przygodzie. 
 Z początku nam to nie szło ale po ok 1 km. jakiś miś wspaniały podrzucił nas z 3-4 km, zawsze to coś, ale po chwili złapaliśmy drugiego stopa, podróż minęła przyjemnie Pan podwiózł nas po same Bielice, okolic nie znał mimo iż mieszka tam od dziecka, ale opowiedział nam troszkę o swoich zamiłowaniach szukania skarbów z wykrywaczem, fajna sprawa ale czy coś znalazł nie chciał nam zdradzić. W Bielicach zaczerpnęliśmy języka i obraliśmy azymut na Kowadło, a że szlaków za bardzo nie było to poszliśmy na przełaj - po 20 min doszliśmy do bardziej utwardzonego traktu i do góry, znaleźliśmy już upragniony szczyt. Lekko sapiąc strzeliliśmy kilka pamiątkowych fotek i ruszyliśmy szukać miejsca na założeniu obozu numer I.
 Pogoda zaczęła się powoli zmieniać, niebo się zachmurzyło, zrobiło się ciemno, wtedy zaczęliśmy żałować, że nie mieliśmy czasu studiować instrukcji rozkładania namiotów, poszło wiele, kur..czaczków, później chwila refleksji, myślenia, na przemian, najpierw kompan, ja paliłem, później zmiana i tak chodziliśmy przez godzinę z jedną rurką od namiotu, aż w końcu po godzinie zajarzyliśmy o co temu namiotowi chodzi. Kiedy akurat udało nam się założyć tropik, kompan powiedział, że się błyska na co ja odparłem, że to on refleksy robi czołówką, ale po chwili ostro trzasnęło grzmotem i już wiedziałem, że to na bank nie jest czołówka. Wszystko ogarnęliśmy do środka, oczywiście namiot nam przemókł w nogach, ale to nasza wina, bo jak ciołki nie umieliśmy go rozłożyć to się to później zemściło. Zjedliśmy sobie wspaniały ryż bolognese z naszego hiper palnika i zasnęliśmy w mgnieniu oka i w mgnieniu błysków, grzmotów i lejącego deszczu. Rano pobudka, zrobiliśmy kilka fotek na łonie natury, że niby ostry survival :D. 
 Spakowaliśmy manele i ruszyliśmy powrotem na Kowadło. Na Kowadle, oczywiści zapomniałem jaki szlak miał nas prowadzić na Rudawiec, mapy brak więc zadzwoniłem do brata i ku mojemu zdziwieniu brat perfekcyjnie zna Czeski i nie był mi w stanie powiedzieć jaki szlaki, no więc zadzwoniłem raz jeszcze z kierunkowym na Polskę i super braciszek mówi po polsku i tłumaczy:D Szlak prowadził bardzo jasno, cały czas zielonym, po drodze napotkaliśmy bystry strumyczek i postanowiliśmy się okąpciać. No ale skończyło się na moczeniu nóżek i szuru buru ząbków, bo woda musiała mieć na pewno mniej niż 15 stopni a my wilki północy nie jesteśmy przyzwyczajeni do wody nie podgrzewanej, ale oczywiście fotki mocno survivalowe, ja to nawet chciałem jakąś rybę na żywca zjeść ale akurat nic nie było. 
 Oczywiście mapy nie wzięliśmy i grupka jeden chłopiec „wiem wszystko o tych terenach, chodzę poza szlakami i znam to jak własną kieszeń” oraz dwie dziewczynki jedna niemowa, oraz druga „nie zgadzam się z wszystkowiedzącym chłopcem ale oczywiści Pier… bezsenu bo też mi się wydaje, że wiem wszystko”, postanowili nas kawałek zaprowadzić, zgubili nas 3 razy i widząc mój wzrok postanowili nam doradzić po raz ostatni i się oddalić, oczywiście źle doradzili, więc straciliśmy dobre 1,5 h i kupę nerwów. Oczywiści od rana musiało rzęsiście lać. Dopiero Pani przewodniczka mądra kobieta wytłumaczyła nam ocb z tymi szlakami, za co bardzo dziękujemy i fajnie się stało bo spykliśmy po kilku dniach w górach stołowych, więc fajnie było wspominać. Tak więc, w rzęsistym deszczu, z przemoczonymi butami i skarpetami, które zmieniałem z 5 razy, bo wpadłem wcześniej do tego strumyczka i mi się cichobieżki dość mocno zalały, doszliśmy w końcu na Rudawiec. 
 Na Rudawcu, założyliśmy nasze pelerynki prezerwatyw ki, zrobiliśmy sobie piękne zdjęcia i się kurcze okazało, że do jedzenia nam zostały rodzynki i cytryna, cóż kwaśne nasze miny było kiedy okazało się, że do Śnieżnika mamy 4,5 h i nie mamy mamciu i wszystko jest mokre. No ale nie poddając się z odwagą rambo i miną małego smutnego pieska ruszyliśmy w stronę Śnieżnika. Tempo mieliśmy świetne, ale na Boga prawie biegnąć na półmetku okazało się ze nadrobiliśmy może z 15 min. Po drodze w dolince znaleźliśmy jakąś czeska knajpkę, jakieś jadlo. Zdjąłem buty, ażeby po raz piąty już zmienić skarpety i bosymi nóżkami dreptałem sobie po tarasie owej knajpki, kiedy to wyszła przemiła pani opiekunka knajpki. Spytaliśmy się tylko profilaktycznie, jak to Polak Czecha „papierosy kupimy” odp. „Ne paperosy Ne”. Aha to szkoda, bo fajki też nam się skończyły na Rudawcu. Ta pani to jednak był anioł i prawdziwy handlowiec, najpierw zaoferowała nam swoje fajeczki jako gościna za darmo, a później zaprosiła nas na jedzonko. Wszamaliśmy zupkę, razem z syrem pieczonym w sumie 50 zł na dwóch mee ega tanio i ruszyliśmy na Śnieżnik. Droga na Śnieżnik to już jakaś masakra, kompan sobie poszedł do przodu bo już miał dość wszystkiego, a ja z jego namiotem który miał nieść, ale coś mu się tam urwało, oraz plecakiem rzędu 20 kg plus woda która na mnie leciała od 8 h jakieś pewnie 30 stukałem sobie powoli na górę. Kompan tam na mnie na górze czekał z 30 min, oczywiście menda zabrała wodę, więc jak tylko było jakieś źródełko to jak krówka się czegoś napiłem, tylko mnie ten plecak tak naciskał na głowę, że się czasami bałem czy ja się w tej kałuży nie utopię. Jakoś doszedłem, kompan do mnie, że Śnieżnik zdobyty spadamy bo zimno, oczywiście widok piękny mgła, kazał mi wejść na jakieś gruzowisko cyknął foto na którym nic nie widać i mówi, że Śnieżnik, ahas… no nie wiem czy on mnie nie oszukał i czy ja w końcu ten Śnieżnik zdobyłem. 
 Mniejsza z tym, plan był taki żeby nocować w namiocie, ale nie było takiej opcji, bo wszystko było już totalnie mokre, nawet rzeczy w plecaku. Decyzja prosta; uderzamy do schronu pod Śnieżnik. Wpadliśmy do schroniska jakbyśmy wrócili z frontu po 5 latach. Pierwsze co zamówiliśmy, żeby sprawdzić poziom jedzenia było piwo później drugie, poziom okazał się dość dobry więc wzięliśmy żurek. Pokoików nie było więc gleba. Rozwalaliliśmy się na rogówce zamawiając kolejna kolejkę, oczywiście w schronisku fajek nie ma i każdy teraz trendy nie palący albo z e fajką, więc pozostało nam piwo. Dołączyła do nas grupa harcerzy 5 – 6 klasa, super chłopaki, zorganizowani, przygotowani, żart na dobrym poziomie. Około 1 w nocy się przebudziłem na tej rogówce harcerze sobie z gleby zrobili dywan ludzi a mnie wzięło sikanie, no ale mówię, nie będę deptał harcerzy… patrzę kompan wstaje też go przycisnęło hehe, słyszę, tylko jak chodzi po tych biednych chłopaczkach ała, oła, ałć, zrobił mi przejście idę po śladach, kilku nazdepłem ale to twarde chłopaki były. W sumie się okazało, że tych piw z kompanem to kilka wypiliśmy, rano jakoś mi się wstawać nie chciało, no bo w sumie po co jak fajek nie ma, ale jakoś się ogarnąłem. 
 Od godzinki węszyłem po dworze, czy czasem nie ma jakiś nałogowców, ale się okazało, że każdy tam jak do sanatorium przyjechał i nagle nikt nie pali. W oddali jednak dostrzegłem Panów z tartaku co kopcili coś pod nosem, już wiedziałem, że albo dadzą fajkę albo sam sobie ją wezmę tak więc z gniewem i śmiercią w oczach podszedłem:
-Dzień dobry Panowie, od 20 godzin nic nie paliłem, potrzebuje 4 papierosy dla mnie i dla kompana zapłcę.
- Hehehe przycisnęło ?
- No przycisnęło
Wyciągnęli paczkę, patrzę, matko boska skręcane mocne, wezmę cztery to jakbym miał osiem, wreszcie szczęście. Podziękowałem kasy nie chcieli jak to ludzie gór, ale kupiłem im piwko za 7 zł, trochę drogo jak za cztery fajki, ale nie chcieli wziąć rodzynek które mi zostały z dnia wcześniej więc nie miałem wyboru. Jezuu…. Jakbyście zobaczyli kompana jak mu pokazałem cztery fajki, normalnie oczy mu się zaświeciły, skóra nabrała koloru w końcu przemówił bo od rana nie bardzo był gadany. 
 Zaciągaliśmy się jak najlepszym tytoniem na świecie, czując radość ze zdobyczy, przyszedł czas na zejście do Międzygórza. Trakt na dół super, im niżej tym pogoda lepsze no i nie padało. Pożegnaliśmy się z harcerzami, jakie tam teksty leciały, do tej pory śmiać mi się chce. Po drodze, coraz więcej turystów. Dotargaliśmy do tego Międzygórza i przyszedł czas na Góry Stołowe, ale o tym dniu i perypetiach opowiem w kolejnej relacji. 


wtorek, 19 marca 2013

Film z Cmentarnych Gór

No nie wiem jak to kompan wrzucił na tego YT, bo mi blogger nie znajduje tego filmu, więc nie pozostaje mi nic innego jak tylko wrzucić odnośnik. To pierwszy składak kompana, ale wydaje mi się, że jak na pierwszy raz to całkiem całkiem mu to wyszło.
http://www.youtube.com/watch?feature=player_embedded&v=GAJFvPXCGTI

niedziela, 17 marca 2013

Mogielica i Lubomir relacja na całego

Siema ! Witam po powrocie.

W sumie dopiero dziś po południu odzyskałem siły po piątkowo-sobotnim wypadzie. Troszkę jeszcze obolały ale już potrafię siedzieć przy laptopie, więc nie owijając w bawełnę zdam relacje co i jak było.

Kompan podjechał pode mnie ok 20.30 w piątek powbijaliśmy w komórkową nawigację Kasinę Wielką bo oczywiście Jurkowów było ze 2 mln a navi kompana nie pokazuje nic więcej oprócz nazwy własnej miejscowości, więc ciężko było strzelać. Nie mniej jednak Kasina gdzieś w okolicy jakoś byśmy dali radę, zawsze dajemy w końcu cel to góry, więc nie ma innej opcji jak tylko dotrzeć. Najpierw traską na Kraków to znamy już na pamięć, później Zakopane a później to się gdzieś odbijemy. Jeszcze tylko krótki postój w MC za Gajem po kawce i walimy ku przeznaczeniu. Oczywiście nie wiem po co zabrałem urodzinowy prezent kompana i jechałem jako pasażer w tych okularach prawie całą trasę, nie wiem po kiego ale fajnie było, się nacieszył chłop okularami przeciwsłonecznymi w nocy heh. 

Jakoś tam z lekkimi problemami dotarliśmy do celu Jurków mała miejscowość, koło szlaku nie było parkingu, więc zostawiliśmy furkę koło jakiegoś domostwa, kartka na szybę (nauczyliśmy się tego po wyjeździe w Beskid Sądecki kiedy poszliśmy w góry zostawiając auto koło restauracji, zostaliśmy uznani za zaginionych w górach i przez 2 dni szukała nas policja odwiedzając również naszych rodziców, że dzieci się gdzieś zgubiły fajnie było :D) "Jesteśmy w górach gdyby auto przeszkadzało proszę dzwonić i numer tel", nie wiem po co, bo przecież 30 min od szczytu nie schodziłbym przecież żeby auto przeparkować, ale jak tak robimy to lżej na duchu. Ubieramy się w komplet na dworze pizdzi strasznie... minęło chyba z 20 min marszu zanim się zagrzałem.
Kompan po domostwem

Już ubrany gotowy do drogi

Na cmentarzu czy gdzieś tam, w każdym bądź na razie gdzieś na szlaku na Lubomir
W każdym bądź razie szlak zielony na Lubomir - jedziemy. Rozmawiałem sobie właśnie z kompanem jak to się fajnie idzie asfaltem i luzik, że fajna droga, kiedy to wpadłem w zaspę po dupę i tak już się ciągnęło, do samego końca... trudno powiedzieć końca bo na szczyt nie dotarliśmy. Zapomniałem wspomnieć, że na szlak weszliśmy ok 23.30 to była jakaś porażka... Mamy znak szlaku na drzewie idziemy z tymi czołówkami jak dwa łosie w tym śniegu po kolana co chwilę się zapadając szukamy, szukamy, kur... znów zgubiliśmy szlak wracamy szukamy o jest i tak chyba ze 30 razy, chodziliśmy jak z zepsutym żyrokompasem, kręcimy się cały czas co chwile wracając, odwiedzamy jakąś mieścinę szukamy szlaku nie ma... znów na górę. W końcu docieramy gdzieś... Jakiś krzyż na środku przyglądam się bliżej o fck z dziesięć krzyży - cmentarz czy co ? Kompan do mnie po co ktoś robi cmentarz na szlaku ? - nie udzielam odpowiedzi. Ogólnie to się boję duchów troszkę, więc się lekko wycykałem... po 20 minutach się przyzwyczaiłem do krzyży i nawet się miło zrobiło:D. 

Teksty leciały ostre, do tej pory leje, ale o tym na filmie który nakręcił kompan. Nic nie psujemy godnie i z szacunkiem dla zmarłych szukamy szlaku, przeszliśmy chyba we wszystkie strony, spędziliśmy tam z 40 min szukając, stwierdzamy to musi być Lubomir przecież to ma tylko 900 + m pewnie jakiś płaskowyż :D Opuszczamy cmentarz i zdobyty Lubomir, w domu sprawdzamy, że koło Lubomira nawet nie staliśmy, porażka, ale warto było bo klimat świetny, no nic będzie trzeba wrócić i przywitać Lubomira i "Dobrawę" kolejnym razem. Wracamy do auta czas na relokalizację uderzamy teraz pod Mogielicę. Spojrzałem na zegarek 3.30 w nocy - super 4 h spędzone na szukaniu Lubomira a znalazłem tylko cmentarz, ale warto było bo śmiesznie, no chyba że ktoś nie lubi czarnego humoru to raczej nie śmiesznie. 

Docieramy pod szlak na Mogielicę, hura jesteśmy pierwsi, no jak może być inaczej bo jakie inne czuby są pod szlakiem o 4 nad ranem, ja wiem, że się w góry rano wychodzi ale o 23.30 to troszkę za wcześnie, ale my po prostu lubimy mieć zapas czasowy... Auto zaparkowaliśmy na parkingu, ale gdzie szlak? Ja wam powiem, że chodziliśmy trochę zimą po górach ale tak beznadziejnie oznakowanych szlaków to ja nie widziałem jeszcze nigdy, straszna porażka... Dorwaliśmy kiero od spychacza, który tam działał pod tym parkingiem chyba od drugiej, bo już prawie "spychnął" 3/4 masy bitumicznej, kiero nam mówi, że szlak gdzieś tam za drzewami, aha spoko bo prawie poszliśmy w drugą stronę. No ale nic nasza wina w góry się mapę zabiera a nie na necie sprawdza ! Ale i tak się nie nauczymy. Ok dzięki kiero my ruszamy, włazimy w śniegi, buhhh... odwracam się szukam kompana, patrzę kompan po szyi w śniegu wpadł w rów przy drodze wypełniony zawianym śniegiem, misiek się chyba z 5 min wydostawał, ja nie byłem mu w stanie pomóc miałem atak śmiechawki, sory kompan. No ale nic jakoś docieramy na szlak, znów zielony... porażka ostatnio też był zielony i zamiast Lubomira cmentarz co teraz ? 
No mniejsza z tym prowadzi nas zielony i szlak rowerowy, ja się zastanawiam idąc; co rower tędy jedzie jak ja ledwo nóżkami przebieram, no ale są kozaki na świecie więc może ktoś tam jeździ, ale mnie się wydaje, że ten rowerowy to dla podniesienia atrakcyjności turystycznej w regionie a nikt tam nie jeździ, no ale skoro na Giewont można w japonkach, no to ja nie wiem laik jestem. My zmierzamy sobie tym zielonym, mieliśmy na wschód słońca zdążyć, słońce już świeci a my na dole, pogoda średnia, ale fajnie że w lesie już tak nie wiało bo ja policzków nie czułem. 
Krajobrazy
Oczywiście zielony jak zwykle zdradliwy, co myśmy się tam pogubili - chyba z 30 razy szukaliśmy szlaku rypiąc te kilometry bezsensu. Chociaż troszkę zdjęć pocykałem, ale ileż można, oczywiście pierwsi turyści na szlaku więc śniegu full, trochę osłabłem nie spałem od 24 godzin, dzień wcześniej zachciało mi się iść pobiegać, więc nie wypocząłem, na szczęście kompan wziął na siebie liderowanie i rozpychał te śniegi, trochę to pomagało ale i tak bez rakiet co chwilę wpadałem w zaspy. 
Krajobraz 2
Dochochodzimy w końcu do jakiejś trasy narciarskiej obchodzimy w lewo w prawo... do góry szlaku nie ma, nie ma mapy a ja się już troszkę wkurzam. 

Ok do kogo zadzwonić o 6 rano ? - nie wiele nam przyszło do głowy, to wale z telefonem do gopru na informację i się pytam grzecznie czy by mi ktoś mógł pomóc bo kurczę nie wiem gdzie iść - pozostawię to bez komentarza, w każdym razie nie uzyskałem odpowiedzi. Lider podejmuje decyzję, szczyt u góry więc walimy na górę szlak się znajdzie. Nie chciało mi się brnąć po tych śniegach w tych choinkach na tym zboczu, ale mówię Mogielica na mnie czeka. 
Krajobraz 3
Po 10 min góra daje mi ostro w kość, po 40 min słyszę kompana mam szlak. Tak więc przedzieram się przez te choinki, zaspy, gałęzie tonąc w śniegu. Dotarłem, widzę szlak zielony i rowerowy... rowerem na pewno ! Cieszę się w duchu, mówię szczyt już zdobyty bo skrót jak cholera, a ja już szczerzę zmęczony, a herbatki brakło nie mogłem się rozgrzać. 
Koło ślicznego drewnianego domku, akurat poszliśmy źle, wiec pozostał się wdrapać na górę
Do szczytu nie było tak blisko, kompan-lider bierze na siebie śniegi  i rozpycha jak się da, chyba widzi, że trochę upadłem na siłach, ale w końcu to tylko Mogielica 1000 +. Po jakimś czasie, słyszę kompana woła mnie, już byłem zajechany na maksa w tym śniegu - myślę kur... wreszcie ten jeb... szczyt dochodzę do kompana - Kur... jeb... mać jakaś tabliczka o Parku Narodowym i wieża obserwacyjna Mogielicy, jak dla mnie za daleko, myślałem że już. 
Park Narodowy
Do szczytu naszym tempem jeszcze ze 40 min, kompan mówi walimy dalej, ale nie, stop. Musiałem odpocząć, nie mam nic ciepłego do jedzenia, jestem niesamowicie zmęczony i nie mogę się zagrzać bo nie ma herbatki, wsunąłem coś do jedzenia, napiłem się zamarzniętej na wpół wody no i czekoladko działaj, dawaj tego krótkiego kopa na 10 min. 

Powiem tak, ja ten szczyt zdobyłem bo musiałem, bo głupio by było nie zdobyć, ale mądrzej by było tam nie iść. Byłem totalnie zajechany... nie wiedziałem czy tam dotrę, ale sobie myślę przecież to jest jakaś Mogielica, trochę się głupio poczułem, bo przecież nie jestem źle przygotowany, góra wygra bo mnie braknie sił ? Kolejny zastrzyk czekolady i orzechów. Moja droga na szczyt wygląda jak droga gościa z połamanymi nogami w I shouldn't be alive, technika taka: 

-Ok Grzesiu widzisz to drzewko ? - do siebie.
-Widzę.
-To do drzewka i dychamy. - idę
Dycham...
-Ok Grzesiu widzisz krzaczek ? To do krzaczka i dychamy.

Raz tylko nie dałem rady dojść do wyznaczonego celu i to mnie wkurzyło. Po walce z samym sobą, dotarłem na szczyt, byłem zadowolony ale nie szczęśliwy. Kilka fotek bo trzeba to upamiętnić, kompan wszedł na tą wieże widokową, ja już odpuściłem, wiedziałem, że mogę popełnić błąd i nóżka by się mogła uszkodzić. Patrzę na tego spidermana dał radę. Schodzenie to już luzik, fakt zmęczony, ale wiem, że gorzej się schodzi, ale ja to lubię, ciężko napędzić te moje udziory i łydy, ale przy schodzeniu dają mocny fundament i zawsze w dół skaczę jak kozica i tutaj się mogę wykazać i nadrabiać. Spadamy stąd, jak dla mnie mega ciężko było wejść. Po drodze spotykamy pierwszych turystów, trzech chłopaczków. Myślę sobie - fajnie się idzie po wyjechanym szlaku cwaniaczki co ? :D 
Krajobraz 4
Walimy w dół ja już na półautomacie, myślę ale nogi wiedzą dokładnie co maja robić, tempo jak na zejście w tym śniegu zajebiście dobre, odpuszczamy szlak idziemy skrótem. Nie popełniamy już błędów, więc mniej się denerwuje, niżej wracają humory kompan się cieszy bo znalazł swoja Linie Maginota, ale nie będę rozwijał :D 
Na samym dole spotykamy już więcej turystów, wszyscy szczęśliwy, ja już nawet nie mówię cześć ani nic, nie mam ochoty jestem zajechany totalnie. Wychodzimy z lasu, widzę auto w duchu krzyczę Wiktoria ! Wbijamy się do auta ściągam, kurtkę która aż kipi, polar, tshirt, nie ważne, że mróz chcę się tylko pozbyć tych wszystkich mokrych rzeczy, przypominam sobie, że kompan od miesiąca w bagażniku razem z całym grajdołkiem wozi moje spodnie dresowe, zrzucam z siebie spodnie i termo bieliznę, nogi na deskę woda...relaks, odpoczywamy tak dłuższy czas i humory wracają. Kompan też wymordowany widzę, że zasypia na stojąco, biorę to na siebie znam swoje możliwości będę prowadził spać mi się w ogóle nie chce tylko mnie wszystko boli. Decyzja podjęta spadamy do jakiegoś shopa, musimy coś zjeść. Kompan mi coś tam za uchem brzęczy, że mam mu kupić jakąś kanapkę. Sobie kurwa myślę, jaką kanapkę mam ci kupić fiucie we wsi gdzie jedynym sklepem jest jakiś spożywczak u Krysi. No ale nic, wchodzę do Krysi, a jednak Krysia daje radę mini market z furtką na wejściu. Ok pierwsze co to Cola 1 l muszę uzupełnić cukier bo mięśnie nie dają rady, niech trochę popalą puste kalorie. Chwilę szukałem jeszcze szotów z magnezu, ale po minucie mi się przypomina, że to przecież u Krysi więc nawet nie pytam. Zakupy zrobione jogo do picia, ale kanapek nie znalazłem kompan nie będzie szczęśliwy, przekazuje złe wieści i proponuje jogurt, ale nie - ten mały fiutek chce kanapek, już się wkurwiłem wracam do Krysi biorę dwie kiełbasy suszone za 19,40 za kg nie tanio !!! Kompan się ucieszył, humor wrócił. Ja również kiełbaskę zjadłem, sobie myślę, cola, jogurt truskawkowy i kiełbasa, nie wiem co z tego wyjedzie, ale żołądek mam twardy dał rade. Kompan mi usnął jak dziecko, coś jeszcze do mnie gadał na śpiocha, powtarzał 51,51,51 nie wiem czy on jakieś medium jakieś długości geograficzne podawał, w każdym bądź razie tego nie kojarzy. 

Walimy do domu, kompan całą drogę przekimał, lekka wtopa przed Krakowem, jeszcze nigdy dobrze nie pojechałem, więc się nawet nie denerwuje, bramki na A4 - walić nie zapłacę wolę to przejechać, na Oświęcim 44, 40 km plus ale nie płacę :D Od Oświęcimia chce mi się spać, krótki postój na stacji siusiu, ale kompan dalej śpi nic mendy nie obudzi :D Od Oświęcimia, żeby nie kimnąć śpiewam na cały regulator wszystkie piosenki jakie lecą w radio nawet coś po włosku, słów nie znam, ale nie chce usnąć, więc muszę czymś zająć mózg, mendo-kompan oczywiście śpi :D 500 m od domu przy zjeździ z S1 urywa mi się film na 1 s. coś mi się nagle przyśniło, masakra, całe szczęście jechałem bardzo wolno, wiec nic nie stało, menda śpi dalej :D ale wiem, już drugi raz w życiu mi się to zdarza, że za kółkiem na mega zmęczeniu łatwo zasnąć. Docieramy do domu. Na koniec tylko powiem Veni, vidi, vici. W następnym poście opowiem co myślę dokładnie o Mogielicy i o sobie na szczycie oraz dorzucę ten filmik o którym była mowa wcześniej. Czołem i do zobaczeniu na szlaku.

Na koniec jeszcze kilka fotek wartych zobaczenia